
aut.: Anna Ptaszyńska, tekst wyróżniony w kategorii „Jedzenie na mieście”
Śniadania pomijam, bo nie jadam. Jestem typową sową, więc dzień zaczynam od kawy, często w biegu. W Warszawie o dobrą kawę łatwo, w odróżnieniu od np. Berlina, gdzie w całym mieście chyba tylko Starbucks serwuje porządną, a wszędzie indziej jest płynna kofeina z automatu zamiast prawdziwej kawy. W Warszawie jakość bywa różna, ale wybór też większy. Mój numer 1 to Przystanek Piekarnia – większość sklepów ma ręcznie obsługiwaną maszynę, wszystkie tę samą wybornie smakującą mieszankę ziaren, a i cena przyzwoita. Numer 2 to renomowane sieci Costa Coffee i Starbucks – w obu standardowa mieszanka jest ta sama, jest możliwość wyboru innej, różnych wariantów palenia, parzenia i podawania. To jednak kosztuje. Numer 3 to specjalistyczne kawiarnie z wyborem kaw z całego świata, ale zwykle w małych filiżankach i tylko na miejscu. Do gorszych zaliczam McDonald’s – smak przyzwoity, ale cappuccino z automatu prawie bez pianki i moc słaba. Do zupełnie nie do wypicia: Tchibo i Caffe Nero – gorzka tak, jakby robusta przeważała nad arabicą, a kawa była zbyt mocno palona. Muszę jednak dodać, że często ich kawę chwalą sobie palacze – najwyraźniej kwestia podniebienia.
Lunch w dni powszednie jest łatwy do znalezienia, specjalnych tańszych zestawów obiadowych, zwykle między 12 a 16, co niemiara. Nie próbowałam wiele. Sparzyłam się na Bordo Gałczyńskiego, gdzie raz nawet wygrałam darmowy lunch, ale smakował, jakby z proszku gotowany i zaraz odlubiłam fanpage, żeby mnie nie korciło, żeby znowu wygrać. Staranniej przygotowali mi lunch w Loco Mexicano przy Grójeckiej, ale potrawy miały jednolity smak i konsystencję utłuczonych rozgotowanych warzyw. Mango przy Brackiej wypróbował mój kolega – falafel był za słony. A w Turkawce niedaleko Kina Praha wszystko zbyt mocno doprawione pieprzem. Często dobrym wariantem są pierogi w studenckich barach i bary mleczne. Ale absolutny hit to Banjaluka niedaleko Metra Świętokrzyska, gdzie jakość potraw oscyluje między wysoką a niedoścignioną, zawsze jest tańsza opcja wege i darmowa woda z miętą, a oprócz dwóch dań mini-deserek. Całością spokojnie można się najeść.
Kolacje i lunche w weekendy to kosztowna sprawa. Nawet moja ukochana Banjaluka odpada – porcje małe, drogo, obsługa zmęczona i nie sili się na bycie miłą. Wielokrotnie jeździłam aż do Trattorii Calabria w Ursusie skosztować kuchni włoskiej lepszej niż we Włoszech, ale jakiś czas temu wymienili całą obsadę kuchni i od tamtej pory boję się tam jechać. Może ktoś z Ursusa przetestowałby ich dla mnie? Pozostałe miejsca warte zachodu to Semolino na Mokotowie, również ze znakomitą kuchnią włoską oraz pyszna grecka Santorini na Saskiej Kępie. Będę musiała tam zajrzeć w któryś z wieczorów z grecką muzyką dla dodatkowych wrażeń.
Warszawa to również wiele możliwości na przegryzienie czegoś w biegu. Na mały głód i na szybko najlepsze są piekarenki na stacjach metra. Zwykle mają paszteciki ze szpinakiem lub kapustą z grzybami, czasem z soczewicą i mnóstwo bułeczek na słodko. Na nieco większy apetyt nadają się różne pity w tureckiej piekarnio-cukierni w przejściu pod Rondem Dmowskiego i zapiekanki – najlepsze w Mommo Goodfood w Alejach Jerozolimskich niedaleko Ronda de Gaulle’a. Gorsze, bo kruszące się potwornie, są we wspomnianym w przejściu pod Rondem Dmowskiego, a zupełnie niesmaczne w Zapiexach – co za sera oni używają?!
W nocy pozostaje Mommo Goodfood – szczęśliwie otwarte całą dobę i foodtrucki śmierdzące kebabem lub burgerami. A tak naprawdę to w wielu miejscach w nocy nie sposób zjeść czegokolwiek.
Co sądzisz? Skomentuj!