
Warszawski modernizm to trudna sprawa – przed wojną i krótko po niej, przed nastaniem socrealizmu, w pracowniach Żórawskiego, Lacherta, Brukalskich, powstały szkice licznych pereł, które – zrealizowane lub jedynie zaprojektowane – do dziś są słusznie doceniane przez miłośników dobrej architektury. Po odtajaniu stalinowskich lodów modernistyczne wzorce powróciły, jednak – szczególnie w mieszkaniówce – zaczęły być traktowane w sposób „produkcyjny”. Może trochę przesadzę, ale skłonny jestem zaryzykować tezę, że to, co najlepsze w powojennym modernizmie Warszawy, działo się w przestrzeniach usługowych i handlowych. Tyle, że obecnie zbyt łatwo pozbywamy się tego dziedzictwa.
Najnowsza dyskusja o planowanej rozbiórce pawilonu „Emilia” i zastąpieniu go kolejnym wieżowcem przyniosła gorzką refleksję – jeśli popatrzeć wstecz i przypomnieć sobie najciekawsze modernistyczne obiekty handlowo-usługowe Warszawy, to niestety okazuje się, że zdecydowanej większości z nich już nie ma i nigdy nie będzie.
Jeśli popatrzeć wstecz i przypomnieć sobie najciekawsze modernistyczne obiekty handlowo-usługowe Warszawy, to niestety okazuje się, że zdecydowanej większości z nich już nie ma i nigdy nie będzie.
Na cmentarz architektury odszedł wybitny „Supersam”. Lekki, ażurowy budynek „Chemii” przy Brackiej niszczał, aby wreszcie ustąpić miejsca posępnej bryle centrum handlowego. Smutny los spotkał też całkiem niezły pawilon przy ul. Przeskok, zaś Cepelia przy Rondzie Dmowskiego jeszcze istnieje… albo nie istnieje – trudno to stwierdzić, bo cała bryła jest dosłownie oblepiona reklamami, a na jej dachu okresowo lądują butelki napojów, samoloty, a nawet gigantyczne pandy. „Sezam” – choć w ostatnich latach raczej straszył zniszczoną elewacją – także był bardzo ciekawy architektonicznie i solidny remont zapewne dałby mu drugie życie – niestety nie doczekał tego. Krakowscy (sic!) architekci zabiorą się natomiast za przebudowę (delikatnie mówiąc) „Rotundy”. Kino „Skarpa” – to marne pocieszenie – ustąpiło przynajmniej miejsca budynkowi mieszkalnemu o przyzwoitej architekturze. A teraz przyszła wreszcie kolej na odraczaną od lat egzekucję „Emilii”. Od zgonu sąsiada – pawilonu mieszczącego jazz-club „Akwarium” (obecnie w tym miejscu stoi hotel „Intercontinental”) – była to tylko kwestia czasu, zresztą decyzję przypieczętowała sprzedaż budynku i działki deweloperowi (i spektakularne próby ratowania obiektu przez konserwatora zabytków, z czego wynikło zresztą solidne zamieszanie). Ratusz ostatecznie wydał warunki zabudowy, deweloper przedstawił wizualizacje, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, czyli obecny najemca, będzie musiało się wynieść – prawdopodobnie na bruk, bo jego hipotetyczna nowa siedziba ma powstać dopiero za mniej więcej pięć lat. Zamiast niepozornego (w skali sąsiednich budynków) pawilonu powstanie najwyższy wieżowiec w Warszawie – prawie dorównujący iglicy Pałacu Kultury. Ciekawe, co na to sąsiedzi z budynku mieszkalnego na tyłach pawilonu?
Tego typu modernistycznej architektury w Warszawie już praktycznie nie ma i choćby z tego względu dawny salon meblowy zasługiwał na zachowanie.
Z biznesowego punktu widzenia można bardzo dobrze zrozumieć i dewelopera (działka w takiej lokalizacji to skarb, a dopóki miasto nie zgodzi się na wysiedlanie i wyburzanie budynków mieszkalnych – choć może to kwestia czasu – trzeba radzić sobie inaczej), i ratusz (115 milionów złotych piechotą nie chodzi), a nawet niektórych entuzjastów nowoczesnej architektury (bo „taaaaki” wieżowiec tam stanie – a może nawet deweloper na dach wpuści). Żadnej ze stron nie można jednak zrozumieć w kontekście zachowania dziedzictwa jednego z najciekawszych okresów warszawskiej architektury. Gdyby jeszcze funkcjonalne, ciekawe architektonicznie i nadal doskonale spełniające swoje zadanie pawilony stały na co drugiej ulicy, nad „Emilią” można byłoby uronić łzę i zapomnieć. Problem jednak w tym, że tego typu modernistycznej architektury w Warszawie już praktycznie nie ma i choćby z tego względu dawny salon meblowy zasługiwał na zachowanie. A jeśli dodać jeszcze do tego niebanalną, lekką sylwetkę, ciekawy dach, zgrabne połączenie z sąsiednim budynkiem mieszkalnym, tworzące ciekawą przestrzeń, niejako miniaturowy odpowiednik Pasażu Wiecha – można już tylko bezsilnie kląć pod nosem. Wszystkie zalety „Emilii” jako budynku opisał zresztą świetnie Michał Wojtczuk w felietonie „Dorzynanie białego nosorożca”.
Za kilka lat modernizm w Warszawie będzie oznaczał już jedynie realizacje przedwojenne i niektóre osiedla mieszkaniowe.
Taką więc mamy nową Warszawę – miasto, w którym można prawie w sercu Starówki postawić antystylowy kloc z wielkim dachem. W którym jednym zabytkom pozwala się popaść w ruinę, a drugie odbudowuje z atrapą fasady skrywającą z tyłu nudne biurowce. W którym z jednej strony drżymy nad każdym śladem kuli z czasów Powstania, a z drugiej dziedzictwo architektury nieco bardziej nam współczesnej traktuje się z pogardą. A wreszcie miasto, gdzie „wymianę” jednego z ostatnich modernistycznych pawilonów na kolejny wieżowiec postrzega się jako „szansę na rozwój”. A za kilka lat – i to nie jest już wyłącznie ponura wizja, a tworzący się przed naszymi oczami stan faktyczny – modernizm w Warszawie będzie oznaczał już jedynie realizacje przedwojenne i niektóre osiedla mieszkaniowe (jeśli chodzi o jego socjalistyczną odsłonę), zaś niebanalne, funkcjonalne i poniekąd ponadczasowe obiekty będziemy mogli oglądać już tylko na starych zdjęciach.