
Gdy niemal równo 400 lat temu z południowego wschodu do Warszawy zbliżało się morowe powietrze (i nie chodziło tu o niską emisję), władze i mieszkańcy liczyli na to, że zarazę powstrzyma nowiutki Wał Zygmuntowski. Tak się jednak nie stało, a epidemia pochłonęła życie ponad 15% mieszkańców miasta.
Pochodząca – jak wówczas uważano – z zasłanych trupami pól bitewnych zaraza, miała dość charakterystyczne, a jednocześnie intensywne objawy: „suchość w gardle, słodycz w ustach, zimny pot i gorąco wewnątrz, ból głowy, drżenie pod kolanami, czerwone oczy, czarny język, wrzody, ciężki oddech, kaszel i wymioty” [1]. Ponieważ potężne umocnienia nie okazały się specjalnie skuteczne w walce z „powietrzem”, warszawskie elity poradziły sobie w typowy dla elit sposób: „Ludzie bogatsi pouciekali, uciekł król, dwór, magnaci.” [2]
Wyjątkowe czasy wymagały wyjątkowych rozwiązań – w momencie kiedy „na osiem miesięcy Warszawa stała się jednym szpitalem, a jednocześnie cmentarzem” [3], stery miasta przejął specjalny komitet do walki z zarazą, pod przewodem Łukasza Drewny, powszechnie szanowanego aptekarza i wójta Starej Warszawy, a także Jana Horlemusa, szafarza miejskiego.
Metody walki z chorobą nie różniły się w istocie wiele od obecnie stosowanej kwarantanny i „dystansowania społecznego” – na początek z miasta wypędzono żebraków i damy lekkich obyczajów, chorych zaś poddawano izolacji. Wprawdzie nie w warunkach szpitalnych, a na wiślanej Kępie Pólkowskiej (na wysokości Cytadeli, choć niektóre źródła podają, że strefa izolacyjna ciągnęła się od dzisiejszego Nowego Miasta – wówczas Nowej Warszawy – aż do Góry Szubienicznej na terenie obecnej Kępy Potockiej), gdzie zbudowano dla nich baraki i kuchnię. Obsługą tej morowej kolonii zajmowali się tragarze-kopacze „odziani w suknie modre i czerwone, z czarnym krzyżem na plecach” [1] – byli oni odpowiedzialni m.in. za dostarczanie chorym jedzenia i leków, a także odbieranie zwłok. Owi tragarze odpowiadali zresztą szerzej za grzebanie ciał ofiar zarazy poza Warszawą (po uprzednim zasypaniu ługiem). Współpracowali z nimi „wyganiacze”, zajmujący się skutecznym usuwaniem potencjalnych – żywych jeszcze – nosicieli z miasta.
Warszawa w czasach morowego powietrza, źródło: [2]
Stosowano też metody izolacyjne i dezynfekcyjne, które – znów – poza kwestiami czysto technicznymi nie odbiegały znacząco od dzisiejszych. Wprawdzie do dezynfekcji używano palonego prochu, a nie ozonowanej wody, ale założenie było podobne.
Próbowano też farmakologii – Drewno szeroko dystrybuował swoją miksturę. Niemniej w jego najbliższej rodzinie zmarło aż siedem osób [1], zaś zaraza pokonała między innymi dwóch burmistrzów (Starej i Nowej Warszawy), „rajców i najprzedniejszych mieszczan” [2], w tym m.in. kamienicznika Michała Fukiera.
Choć liczba niecałych 2,5 tysiąca ofiar może nie robić kolosalnego wrażenia, szczególnie w świetle obecnych tragicznych doniesień ze świata, to dla oddania skali spróbujmy przełożyć ją na odsetek dzisiejszej ludności Warszawy. Gdyby ówczesna stolica była miastem niemal dwumilionowym, a nie niespełna szesnastotysięcznym, epidemia pochłonęłaby 200-300 tysięcy ofiar śmiertelnych. Mimo heroicznych wysiłków powietrznego burmistrza, dziś – patrona jednej z ulic Powsina.
[1] Tomasz Urzykowski, „Jak nie dżuma to cholera. Epidemie, które dziesiątkowały Warszawę” – warszawa.wyborcza.pl
[2] Marian M. Drozdowski, Andrzej Zahorski, „Historia Warszawy”, PWN, Warszawa 1981
[3] Karol Mórawski, „Warszawa – dzieje miasta”, Książka i Wiedza, Warszawa 1971
Co sądzisz? Skomentuj!