
Gdy dwa lata temu sprowadziłam się po dekadzie tułaczki (przez Danię, Szkocję, Służew i inne egzotyczne krainy) na Słodowiec – na osiedle „Przedwiośnie”, gdzie moja rodzina mieszka od 1969 roku – usłyszałam o planach zabudowy naszego niegdyś ulubionego placu zabaw.
My, czyli ja i moi bracia, oraz znajomi, którzy na tym samym osiedlu wychowują już własne dzieci, uważamy, że to straszne. Straszne, bo plac był ewidentnie częścią sensownego założenia architektonicznego – mieścił się w centrum osiedla dla ok. 2600 rodzin, obok szkoły i przedszkola. Do tych parceli, na pewno nie przez przypadek, nie docierały żadne samochody. Było stuprocentowo bezpiecznie, choć podejrzewam, że dziś wyposażenie nie miałoby atestów.
Spędzaliśmy tam z braćmi całe godziny, więc obiecałam Adamowi Kaliszewskiemu zdjęcia do jego artykułu (który trzeba przeczytać przed dokończeniem tego tekstu). Dziwnym trafem nie znalazłam ich w albumach – widocznie tyle się wtedy nie pstrykało. Ale ja pamiętam ten plac, jakbym tam była wczoraj. Poniżej właśnie on, w widoku od strony szkoły. ;)
No wypisz, wymaluj!
A więc mieliśmy do dyspozycji dwie blaszane zjeżdżalnie. Z tego jedna, w czasach późnej świetności zielonkawa, zawsze była czymś u…brudzona. Wiem, bo pamiętam też „białe” spodenki mojego młodszego brata, który musiał się ślizgnąć za każdym razem. Ja też wolałam tę upapraną, pod drzewem – bo druga była ustawiona „rynną” na południe i parzyła w pupę, gdy się było w sukience.
Karuzela chodziła strasznie ciężko i nie dosięgałam do „kierownicy” – koła na środku konstrukcji. Za to gdy mój starszy brat ją rozpędzał, to wydawało się, że może powybijać ząbki i połamać palce. Lub wręcz odwrotnie: połamać ząbki i powybijać palce. Ale chyba nie mogła, bo nigdy nic takiego się nie stało.
Był też „globus” – taka okrągła drabinka. Dzieci ejtisów i wczesnych najntisów na pewno je pamiętają. Osobiście nie bardzo wiedziałam, co w niej fajnego. Miała te swoje szczeble przyspawane niesymetrycznie, co mnie strasznie wyprowadzało z równowagi. Widocznie od zawsze byłam miłośniczką logiki, symetrii, skalowania i wewnętrznie spójnych systemów. Ich zaburzanie niebywale mnie irytuje.
I dlatego nie mogę patrzeć na Warszawę.
Czy leci z nami pilot?
Kojarzycie na pewno z sci-fi kręgi w zbożu, które rzekomo mają być dowodem na istnienie inteligentnego życia pozaziemskiego. W UFO nie wierzę, ale wiem, że spójne systemy nie tworzą się same (oprócz ekosystemów). Uważam, że wewnętrzna logika i funkcjonalność osiedli z lat 60. i 70. dowodzą absolutnej wyższości cywilizacyjnej ówczesnego planowania przestrzennego.
Poniżej rozrysowałam rzeczywiste strefy funkcjonalne na mapie osiedla „Przedwiośnie”. Niebieskie prostokąty w centrum to szkoła i przedszkole. Wokół rozlokowano bloki w grupkach (pomarańczowe okręgi), pośrodku których zaplanowano małe podwórka otoczone roślinami (zielone okręgi). Fioletowe kształty to punkty usługowe – w sumie kilkanaście lokali do wynajęcia w spółdzielni.
Usługi są rozmieszczone między blokami. Po bułki można wysłać czterolatka w kapciach, bo w środku założenia nie ma ulic. Jeździ się dookoła, a więc garaże – żółte sześciokąty – również rozmieszczono na obrzeżach (przy czym ten przekreślony to garaż, który już zdążył wyburzyć jakiś deweloper).
Czerwona gwiazdka to działka, którą ostatnio nam ogrodzono ohydnym płotem z dykty. Widać wyraźnie, że jest to bezczelny zabór terenu funkcjonalnie obsługującego mieszkańców największych bloków na osiedlu, dziesięciopiętrowych Gąbińskiej 20 i Kiełpińskiej 3.
Wszystko ma swoje priorytety, niestety
To, jak pozaziemska peerelowska inteligencja sobie to wymyśliła, wyraża konkretne priorytety. Ówcześni mędrcy rozumieli, że przestrzenie wspólne, zieleń i usługi decydują o tym, czy w danym miejscu „da się żyć”. Bezpieczeństwo i autonomia wszystkich ludzi są ważniejsze niż miejsce dla samochodu widoczne z okna. Bo ludzie muszą mieć trochę oddechu, a nie: trafiać między cztery mury wychodząc z czterech ścian. Krótko: poczucie osaczenia rodzi złe emocje, więc niczego nie grodzimy i sadzimy drzewa, ile wlezie. To w cywilizowanych miastach psychologiczna oczywista oczywistość. Obecnie wymyślono na to „certyfikaty”, którymi dziś szczycą się jedynie najdrożsi deweloperzy.
Architektem nie zostałam, ale dostrzegam i doceniam starania fachowców-urbanistów z lat PRL. Może odzywa się we mnie wnuczka inżyniera z Biura Projektów Stolica. Może fanka Kopenhagi, która zobaczyła dobrze urządzone miasto i teraz nie może go już od-zobaczyć. Może szczęśliwe dziecko szalejące na placu zabaw pod zupełnie zbędną opieką starszego brata. W każdym razie całą sobą kategorycznie nie zgadzam się na rujnowanie zaplanowanego ludzkiego wymiaru miasta w imię jakiejkolwiek ideologii.
Trzy wiedźmy
Moim zdaniem te ideologie w Warszawie są trzy i orają ją ręka w rękę.
Pierwsza to „dekomunizacja” – symboliczna i faktyczna. Zauważmy, że nazwa „Słodowiec” wróciła dopiero w latach 90. Bo za mojej pamięci, a jestem po trzydziestce, ulica Słodowiec nazywała się Lampego. Pan Lampe był ponoć jakimś potwornym komunistą, choć nikt dziś nie ma pojęcia, czym tak strasznie zawinił. Jego kolega Duracz resztą też, a mimo to jego ulica po sąsiedzku przetrwała 20 lat i dorwie ją niedługo dopiero warszawski PiS. Ale wcześniej dorwali ją reprywatyzatorzy, czyli osoby korzystające z „dekomunizacji dla zaawansowanych”, o czym może napiszę innym razem. Tylko że miasta nie da się zdekomunizować, bo MIASTO JEST KOMUNĄ. To jego definicja, jego synonim. Zdekomunizować, sprywatyzować znaczy zaprzeczyć idei miasta.
Druga ideologia to skrajnie nadużywane „święte prawo własności”, czyli, krótko mówiąc, fakt, że deweloperzy sądzą, iż wolno im zachowywać się jak konkwistadorom wśród dzikich. Dysponują pełnomocnictwem do jednej małej działeczki, a uważają, że mogą wykroić ze Spółdzielni „Przedwiośnie” jej centralny plac, upośledzając funkcjonalność wszystkiego dookoła i grożąc katastrofą budowlaną dziesięciopiętrowcom. W związku z tym kategorycznie żądają wyznaczenia służebności po działkach nieswoich, aby potem kategorycznie żądać w Urzędzie Dzielnicy wydania warunków zabudowy dla działki de facto bez dostępu do drogi publicznej.
Poważnie? I to my, spółdzielcy, musimy tłumaczyć, że coś tu chyba jest nie tak z poszanowaniem własności i „godziwym zyskiem” z poniesionych nakładów? Przecież na utrzymanie wysokiego standardu całego osiedla „Przedwiośnie”, który przyciągnął tam dewelopera, nasze rodziny płacą składki od prawie półwiecza!
Trzecia ideologia zaczyna dopiero wchodzić na salony i to w nimbie oświeconej (z tym, że poprzednie dwie też kiedyś uchodziły za oświecone, a teraz są własną karykaturą – dlaczego nie wyciągamy wniosków?). Chodzi o tzw. „dogęszczanie miasta” propagowane od niedawna oficjalnie przez miejskie Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego. W świetle tejże doktryny „ekstensywne” osiedla, czyli takie, gdzie nie liczy się sąsiadom ziemniaków w garnku z zupą, a drzewa rosną bez donic, są niepożądane.
Oczywiście, teoretycznie da się dogęszczanie rozumieć i nawet pochwalać. Ja rozumiem, „co poeta ma na myśli”. Jest to godne poparcia, o ile postawi się szereg obwarowań zgodnych z nowoczesnymi kryteriami zrównoważonego rozwoju i je respektuje. Ale nie oszukujmy się. W Warszawie (i w Polsce skądinąd) równowagi kryteriów środowiskowych, społecznych i ekonomicznych nikt nigdy nie zaznał, więc sygnał z Ratusza o treści: „To teraz macie zielone światło – dogęszczamy!” stanowi dla deweloperów niebezpieczny wytrych do koszenia z drzew ostatnich międzyblokowych skwerków.
Dlaczego tak sądzę? Bo właśnie to obserwujemy. Jak ktoś nie wierzy, chętnie zaprowadzę. Na Słodowcu można dosłownie dotknąć dykty, z której sklecono nasze państwo i miasto.