
Raz na kwartał, raz na sześć miesięcy, raz na rok… trafi się ktoś taki jak Elvis z Saskiej Kępy i usiądzie obok ciebie w wietnamskiej restauracji. Osobnik pełen werwy i swobody. Król życia w każdym calu.
Wyprzedziłem go o niecała minutę. Spieszyłem się, bo była akurat pora obiadowa. Chciałem znaleźć wolne miejsce. Nasze spojrzenia spotkały się w biegu. Zajął miejsce przy stoliku po przekątnej. I tak, niechcący, zaczęła się interakcja.
– Co do picia? – zapytał kelner.
– Piweczko. – odpowiedział Elvis z Saskiej Kępy.
– A ja poproszę colę zero. – rzuciła jego żona.
– Nie! – wyrzucił z siebie oburzony mąż. – Nie wolno ci tego pić. Kolega przyniesie jej normalną colę… albo jeszcze lepiej – drugie piweczko.
– Się robi. – odpowiedział kelner po czym podszedł do mojego stolika.
Żona Elvisa była wyraźnie zawiedziona, że mąż nie pozwolił jej napić się ulubionego napoju.
Należało coś z tym zrobić. Podjąłem wyzwanie.
– A dla was co do picia? – zapytał kelner.
– Poproszę COLĘ ZERO. – powiedziałem. Na chwilę zapadłą kłopotliwa cisza. Saskokępiańskiego Elvisa wyraźnie wybiło to z rytmu. Odwrócił się w moją stronę.
– Wy, dzieciaki, możecie to pić. Nikt wam nie broni niszczyć sobie wątroby. A jeśli macie ją zdemolować to lepiej byście się wódeczki napili. – skomentował Elvis i wstał od stolika – A propos picia… Sam przyniosę sobie moje bąbelki, bo kelner się ociąga.
Żywo ruszył do lodówki i wyjął z niej butelkę piwa. My dalej czekaliśmy na zamówienie.
– Masz. Napij się. – Elvis podstawił żonie butelkę z piwem pod nos.
– Nie mogę pić piwa. – powiedziała żona.
– Przecież wiesz, że to dla ciebie lepsze niż cola zero. – rzucił teatralnym szeptem. – To dla zdrowotności, a nie przyjemności. Najwyższy czas, abyś uzupełniła elektrolity.
Na stołach pojawiły się zamówienia i nie rozmawialiśmy już więcej z sąsiadami ze stolika obok. Elvis zajął się jedzeniem. Był metodyczny. Każdą łyżkę zupy pho przepijał haustem piwa. Zapewne dla zdrowotności, chociaż nie mogę wykluczyć, że nie czerpał z tego przyjemności. Rytmicznie trząsł siwą czupryną aż skutecznie opróżnił pojemny talerz. Specjalnie przy przy tym chyba nie cierpiał.
Skończyliśmy jeść równocześnie. Kelner błyskawicznie zebrał naczynia i przyniósł rachunek.
– Poproszę jeszcze coś na trawienie. – powiedział Elvis. – Może tę colę zero?
– Się robi. – odpowiedział kelner.
Szybko zapłaciłem za obiad i wyszedłem.
Elvis zwyciężył. Król może być tylko jeden, ale mam nadzieję, że przynajmniej dał żonie łyka coli.
Co sądzisz? Skomentuj!